Wiktor Wołkow - pożegnanie
Wiktor żyje w naszych sercach i umysłach na zawsze, a jego twórczość zapewni mu nieśmiertelność. Tak jest z prawdziwymi... tylko prawdziwymi artystami.
Niestety w przypadku Wołkowa marna to pociecha, bo Wiktor - poza fotograficznymi dziełami - obdarzał otoczenie nieustannym dziełem życia. Jest wzorem jak konsekwentnie - ale nie na siłę, spokojnie - ale nie leniwie, w skupieniu - ale nie odcięciu od ludzi, dążyć do celu. Daje przykład, że warto mieć swoje miejsce i swój styl. Że warto jest tworzyć, mimo wszystkiego zamieszania spraw otaczających człowieka, skupić się na twórczym celu. Wołkow to jest styl fotografowania i życia. Ściśle powiązane. Wiktor przyjmuje honory z dumą, nie pychą, tak łatwo kuszącą każdego uznanego artystę. Nie odmawia współpracy. Dla każdego ma czas. Choć chwilkę czasu. Wiadomo "siedząc w fotelu zdjęcia nie zrobię" mówi lub pewnie myśli w tych chwilach gdy znika, odchodzi od stołu. Wcale nie jest - poza wywiadami - małomówny. Godzinami rozprawia na temat... historii, szczególnie Kresów. W fotografii nie spiera się, ma swoje podwórko, w "rewiry innych" nie wchodzi.
Jego prace bronią się same.
Jeśli w dzisiejszych czasach znajdzie naśladowców sposobu pracy (bo epigonów fotograficznego stylu doczekał się wielu) to będzie dodatkowa, unikalna zasługa. Za biurkiem wytrzymał kilka miesięcy, jako mechanik kilka lat. Ale gdy 50 lat temu rzuca wszystko na rzecz fotografowania to już nigdy nie musi pracować. A zarazem haruje jak wół od nocy do nocy. Tak - od nocy do nocy. Od 2 rano, gdy prosto z łóżka spogląda w niebo i wstaje by zdążyć przed słońcem - do późnych godzin wieczornych, gdy idzie spać w domu, ale pod gołym niebem. Pogoda rządzi jego życiem, czas i miejsce rytmem pracy. Ma ogromny szacunek do twórców (pisarzy, malarzy). Z wieloma przyjaźni się, zaprasza do współpracy. Jednocześnie ma ogromny dystans do fotografii jako dziedziny sztuki. Powtarza za Anselem Adamsem, że wystarczy być w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. A więc wystarczy często być w plenerze i naciskać guzik - dodaje. Ten dystans jest nieoceniony podczas współpracy przy publikacjach czy wystawach, przy wszelkich kontaktach z Wołkowem, który nigdy nie jest niepocieszony, a nawet gdy jest niezadowolony to w tak uroczo szczery sposób, że trudno nie przyznać mu racji. O czym warto wspomnieć szczególnie na stronie naszego stowarzyszenia? Pewnie zabrzmi to nieskromnie, ale za każdym razem gdy zapraszamy Wiktora do współpracy, angażuje się z pełnym entuzjazmem i spokojem profesjonalisty. Czy to wystawa "Bocian" w Pentowie, "Żubr" w Warszawie czy Festiwal w Białowieży - Wołkow niezawodnie jest, punktualny, przygotowany i... niewymagający. Spokojnie można powiedzieć najmniej roszczeniowy celebryta świata. Bo niezwykłą cechą Wiktora jest jego zaufanie do ludzi z którymi współpracuje. Szczególnie dobrze uzupełniają się z prof. Andrzejem Strumiłło, który to z właściwym wołkowszczyźnie smakiem projektuje większość jego książek. Edward Redliński, tylko Wiktorowi nie odmawia skreślenia kilku zdań do kolejnej autorskiej publikacji. To Wicia odkrył Taplary. Wołkow to instytucja. A zarazem równy chłop, przyjmujący zaproszenie do najdalszej, zapadłej dziury... pod jednym tylko warunkiem, aby to było na Podlasiu. Faworyzuje rejon do tego stopnia, że poza granice województwa nie zabiera ze sobą aparatu. No właśnie. Co straciliśmy? Banalnie mówiąc; nie wszystko. Wiele z Wołkowa będzie odradzało się i kiełkowało co rusz od nowa. Szczególnie Podlasie już nie obejdzie się bez wołkowszczyzny. Ta piękna łatka zostanie na zawsze. Brak będzie żywych "dialogów" czasem doprowadzających dziennikarzy do paraliżu, szczególnie gdy wywiad szedł na żywo:
- Wiktor, co w życiu jest najważniejsze?
- Zdrowie.
- Wiktor, jaką książkę zaproponowałeś do wydania?
- Siano.
Zawsze mu tego zazdrościłem. Pójść do wydawcy, czy sponsora, i zaproponować (żeby nie powiedzieć wcisnąć) siano. Temat, dziedzinę, surowiec jeszcze niedawno tak ważny jak w dzisiejszych czasach ropa naftowa. Przebija się zamiłowanie do historii. Wiktor wiedział, że z powodu siana wybuchały wojny. Z powodu jego braku całe armie słabły w rytm wygłodzonych końskich mięśni. Kraje kwitły i zamierały w tempie sianokosów i płonących strzech, stogów, plądrowania brogów. "Siano" jeden z najlepszych albumów Wiktora Wołkowa. Będą kolejne. Choćby ten, nad którym pracował do ostatniej chwili. I wiele kolejnych, bo Wiktor pozostawił ogromne archiwum. Na przykład tysiące zdjęć białostockich zakładów przemysłowych sprzed dwudziestu, trzydziestu i więcej lat. Tak, tak, nie tylko Słońca, Krzyże, Bociany, krajobrazy z długich luf. Wołkow będzie nas zaskakiwał jeszcze długo. A jeszcze dłużej pozostanie w naszej pamięci. Na zawsze.
/Jarosław Chyra/